Umówmy się, każdy kto mnie zna zawsze reaguje wielkimi oczami, kiedy mówię, że teraz należę do tych, co nie mogą, bo idą na siłkę. Tak, jem białko i kreatynę, do tego citrulinę, uzupełniam omegę, witaminy i nawet biorę ashawagandę. Wiem co to RIR, upadek mięśniowy i EMOM. Mija pół roku odkąd zaczęłam trenować na siłowni i nie byłabym sobą, gdyby nie opowiedziała o tym, czego się dzięki temu nauczyłam.
Pamiętacie jak kiedyś mówiłam, że nie znam recepty na szczęście, ale razem możemy jej poszukać? No więc nie wiem jak Wy, ale ja nie próżnowałam i choć mogło się wydawać, że się poddałam w tych poszukiwaniach, to tak naprawdę ciągle w głębi duszy szukałam tych tajnych kodów, które można by wbić w naszą symulację, żeby wreszcie osiągnąć to mityczne szczęście, o którym wszyscy opowiadają.
Kto zliczy ile razy zarzekałam się, że będę więcej pisać i w ogóle teraz to się wszystko zmieni? Może lepiej nie liczyć. Nic nie szkodzi, bowiem wychodzę z założenia, że próbować trzeba zawsze, a może akurat za którymś razem to się przyklei już na trwałe. A jak nie to nie, no i co z tego? Czasem trzeba mieć podejście niezmordowanego 3-latka, otrzepać się i dziarsko ruszyć dalej na podbój drabinek czy innych zjeżdżalni.